O ile napotkane na terenie pieski udało się nam w miarę oswoić (choć każdy z nas z początku miał serce w gardle), to ich właściciela niestety już nie. Kiedy tylko zobaczył nas na terenie, szukających wejścia do głównego celu naszej 800-kilometrowej wyprawy, zaczął iść na nas i drzeć się. Nie było innego wyboru jak się zawijać. Jechać tyle i nie wejść…
Przyjechaliśmy na miejsce w niedzielę przed południem. Okolica nie wykazywała praktycznie żadnej aktywności. Od ludzi, którzy byli tam wcześniej, uzyskaliśmy trochę informacji jak wejść do środka. Czas było wdrożyć ten plan w życie. Nasza pierwsza próba wiodła od północy, gdzie ułożona przy ogrodzeniu konstrukcja ze starych mebli i desek zdawała się potwierdzać, że to dobry trop. Tak się nawet wydawało, kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie muru, ale do czasu kiedy zaczęły się chaszcze, coraz gęstsze i coraz bardziej cierniste. A przedzierając się przez nie trudno było nie być słyszalnym. Tym hałasem w końcu przyciągnęliśmy jakieś psy, które dość szybko znalazły się tuż przy nas. Ale na szczęście, o ile wcześniej ujadały, to jak już do nas doszły, chciały nas tylko obwąchać, a nawet dawały się głaskać. I bardzo dobrze, bo szybka ucieczka z ciernistych chaszczy zupełnie nie była możliwa.
No i wtedy zauważył nas właściciel tych psów.
Nieeee…. To nie może się tak skończyć. Znów staliśmy na zewnątrz i zastanawialiśmy się co robić. W końcu, po godzinie łażenia wzdłuż ogrodzenia upatrzyliśmy kolejne potencjalne wejście. No to idziemy. Przez mur, jeszcze tylko przejście przez zupełnie nieosłoniętą otwartą przestrzeń, znów w zarośla, jest jakiś otwór, przeciskamy się, jesteśmy w środku! Udało się!
Otoczyła nas wielka hala gromadząca lokomotywy i wagony z dawnych lat. Podobno stoją tu wagony, które transportowały węgierskich Żydów do Oświęcimia, ale nie udało mi się tej informacji potwierdzić.
Te kolejowe warsztaty naprawcze wybudowano na początku XX wieku i niegdyś, u szczytu rozkwitu kolei żelaznej, należały do największych w Europie. Ale ich czas przeminął wraz z lokomotywami parowymi. Podobno stoją tu pociągi, które miały zostać wyremontowane i trafić do muzeum, ale zabrakło na to pieniędzy. Ta najbardziej nas interesująca hala warsztatów stoi do dziś, ale z roku na rok jej stan jedynie się pogarsza, a wnętrze powoli lecz stanowczo przejmuje natura. To surrealistyczne połączenie starych zapomnianych pociągów i bujnej roślinności sprawia, że będąc w środku zupełnie zapomina się i upływie czasu i otaczającym świecie. Takie miejsca najbardziej uwielbiam.
Byliśmy w środku. A drący się na nas dziad gdzieś na zewnątrz hali, ale tuż przy niej. Może nas usłyszeć. Zarządziliśmy więc zakaz kompletny rozmów i ciszę radiową, migawki aparatów przełączyliśmy w tryb „silent” i rozeszliśmy się po to, aby oddać się temu, po co tu przyjechaliśmy.
Warto było tyle jechać. Tyle razy to miejsce oglądałem na cudzych fotografiach, marząc o tym, aby się tu znaleźć. A teraz byłem tu i dotykałem czerwonej gwiazdy na jednej z najsłynniejszych urbeksowych lokomotyw.